Recenzja filmu

6-ty dzień (2000)
Roger Spottiswoode
Arnold Schwarzenegger
Tony Goldwyn

Podwójne uderzenie Arnolda

Bardzo lubię Arnolda Schwarzeneggera. Wiem, że tym stwierdzeniem narażam się wielu miłośnikom kina, ale do umięśnionego Austriaka odczuwam wielką sympatię i to wcale nie ze względu na jego
Bardzo lubię Arnolda Schwarzeneggera. Wiem, że tym stwierdzeniem narażam się wielu miłośnikom kina, ale do umięśnionego Austriaka odczuwam wielką sympatię i to wcale nie ze względu na jego umiejętności aktorskie. Uważam bowiem, że aktorem jest raczej kiepskim, ale na plus zalicza mu się fakt, iż nie stara się grywać w filmach ambitnych, a koncentruje się na mało wymagających produkcjach rozrywkowych. Na tym polu osiągnął już całkiem spore sukcesy i moim skromnym zdaniem wielokrotnie już udowodnił, iż jest utalentowanym aktorem komediowym, czego przykładem są udane kreacje w "Prawdziwych kłamstwach" czy "Juniorze". Nie były to filmy najwyższego lotu, ale też dzięki temu Arnie się w nich doskonale sprawdził. Również i obrazy sensacyjne z jego udziałem, mimo iż do mądrych nie należały, w swojej klasie wypadały z reguły całkiem nieźle, a ich oglądanie nie wiązało się ze zbyt dużym wysiłkiem intelektualnym. Ze zrozumiałych zatem powodów z niecierpliwością oczekiwałem najnowszego filmu z udziałem Arnolda Schwarzeneggera, w którym to na ekranie widz ma możność zobaczenia dwóch Arnoldów, a zatem i przyjemność z projekcji powinna być podwójna. Niestety, już w połowie seansu zdałem sobie sprawę, że "Szósty dzień", bo taki tytuł nosi "dziełko", to jedna z wielu ostatnio pomyłek amerykańskiego kina. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości. Z efektownej czołówki dowiadujemy się, że genetyka bardzo się rozwinęła i możliwe stało się klonowanie ludzi, co więcej naukowcy dokonali już takiego eksperymentu. Zakończył się on jednak niepowodzeniem i w rezultacie rząd zabronił klonowania ludzi wprowadzając tzw. "prawo szóstego dnia". Po tym krótkim wstępie rozpoczyna się właściwa akcja filmu. Poznajemy Adama Gibsona (Arnold Schwarzenegger), który wraz z przyjacielem prowadzi małą firmę zajmującą się przewożeniem w wyższe partie gór amatorów sportów zimowych, aby ci mogli w komfortowych warunkach oddać się szaleństwu snowboardingu. Gibson jest szczęśliwym mężem oraz ojcem uroczej córeczki i wydaje się, że nic nie jest w stanie zakłócić jego egzystencji. Pewnego dnia wraca jednak z pracy i odkrywa, że w jego domu pojawił się mężczyzna, który wygląda, mówi i zachowuje się dokładnie tak samo jak on. Niemal w tym samym czasie pojawiają się tajemniczy ludzie, którzy informują naszego bohatera o tym, iż dokonano właśnie nielegalnego eksperymentu sklonowania człowieka i Adam Gibson padł jego ofiarą. Później tajemniczy przybysze usiłują zabić Bogu ducha winnego pilota, ten jednak po efektownym pościgu wymyka im się z rąk. Dalej akcja toczy się już standardowo. Gibson będzie musiał odzyskać swoją rodzinę i pokonać swoich prześladowców, ale zanim tego dokona, widz przez ponad 100 minut będzie musiał "podziwiać" strzelaniny, pogonie i wybuchy, a na sam koniec Gibson prawdziwy i Gibson-klon połączą swoje siły i we wspólnej akcji rozniosą na strzępy wrogów i ich siedzibę. Fabuła "6. dnia" nie odbiega zatem od standardów innych filmów z udziałem Arnolda Schwarzeneggera, ale niestety jest opowiedziana znacznie gorzej niż w obrazach uznawanych za klasyczne osiągnięcia umięśnionego Austriaka. Naprawdę trudno jest bowiem zrealizować obraz, w którym większą część czasu wypełniają pościgi i strzelaniny, a oglądający to widz się nudzi, jednak twórcom omawianego "dzieła" ta arcytrudna sztuka udała się nadzwyczajnie. "6. dzień" jest przede wszystkim za długi. Może gdyby film nie trwał ponad 2 godziny, a jedynie 90 minut, to wtedy projekcja przeleciałaby na tyle szybko, że nikt nie miałby czasu się znudzić, a tak po godzinie jesteśmy już projekcją lekko znużeni, a mając świadomość, że przed nami drugie tyle zaczynamy się denerwować. Zawinił przede wszystkim scenariusz. Mimo odwołania się do aktualnego obecnie tematu, jakim jest klonowanie, twórcy nie zadali sobie trudu, żeby obudować go jakąś oryginalną fabułą. Mamy zatem samotnego (do czasu) bohatera, który z przeciętnego faceta staje się uciekinierem walczącym o swoje życie, mamy genialnego profesora decydującego się na nielegalne sklonowanie człowieka, ponieważ pragnie w ten sposób przywrócić do życia swoją umierającą żonę, mamy w końcu bezlitosnego miliardera chcącego dzięki klonowaniu pokonać śmierć i osiągnąć wieczne życie. Trudno o większy zbiór banalnych charakterów.  Podobnie rzecz się ma z przedstawieniem świata przyszłości. Inwencja twórców nie wyszła bowiem poza ograne już pomysły takie jak zdalnie sterowane pojazdy, holowizja czy sterowana komputerowo lodówka. Może gdyby włożyli oni nieco więcej wysiłku w oryginalniejsze przedstawienie realiów, w których rozgrywa się akcja filmu, to wtedy odwróciliby nieco uwagę widzów od kulejącej fabuły i w konsekwencji wyszliby oni z kina mniej zawiedzeni niż to ma miejsce obecnie. Aktorsko "6. dzień" również niczym szczególnym się nie wyróżnia. Co prawda w jednej z ról pojawia się sam Robert Duvall, ale jego gra jest równie mało przekonująca co pozostałej części ekipy. Pamiętajmy jednak, że na filmy takie jak omawiany chodzi się nie ze względu na oscarowe kreacje, ale żeby popatrzeć na Arnolda i nieco się rozerwać. Schwarzenegger, mimo "podeszłego" jak na superherosa wieku, trzyma się nieźle i całkiem sprawnie radzi sobie z przeciwnikami, ale muszę przyznać, iż nie wygląda to tak efektownie jak np. w "Pamięci absolutnej". Arnie ma już swoje lata i chyba już czas najwyższy, żeby zmienił swój ekranowy wizerunek i skupił się na rodzinnych komediach, w których sprawdza się całkiem nieźle. "6. dzień" to film, jakich wiele ostatnio na naszych ekranach. Tradycyjnie już kosztowne efekty specjalne przyćmiły słabiutką fabułę, a widz po raz kolejny miał okazję poczuć, że twórcy w Hollywood postawili sobie za cel robienie obrazów dla ludzi o ilorazie inteligencji nie większym niż 70. Moim zdaniem projekcją zawiedzeni będą nawet zagorzali wielbiciele Schwarzeneggera (ja byłem). Idąc do kina miałem nadzieje, że po żenującym "I stanie się koniec" zobaczę Arnolda w niezłym filmie science fiction, w którym to gatunku aktor z reguły prezentował się nieźle - wystarczy wspomnieć choćby "Uciekiniera" czy "Pamięć absolutną". Niestety, mój optymizm zniknął gdzieś po godzinie projekcji, a ja zacząłem nerwowo spoglądać na zegarek i zastanawiać się "kiedy stanie się koniec"? Nie polecam, chyba, że na wideo albo w telewizji. Zawsze taniej, a wrażenia podobne.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones